wtorek, 20 listopada 2012

Stefan Rachubiński

Stefan Rachubiński (ur. 1929, zm. 1968)

Pierwsze morderstwo

Idąc na spotkanie 11 czerwca 1965 roku, Zofia Ługowska zapewne nie przypuszczała, że jest to jej ostatni wieczór w życiu. Ta 25-letnia prostytutka, matka niepełnosprawnego dziecka, spotkała swego klienta na dworcu kolejowym w Bydgoszczy. 
"...Dnia 13 czerwca 1965 r. o godz. 7.30 Komenda Miasta MO w Bydgoszczy została powiadomiona o tym, że w miejscu znajdującym się około 200 m na wschód od końca ulicy Smukalskiej w Bydgoszczy, a 130 m w głąb lasu  znaleziono częściowo obnażone zwłoki kobiety. Kobieta leżała na plecach. Kończyny dolne były charakterystycznie rozchylone. Prawą połowę głowy denatki przykrywały resztki brunatno-żółtawej spódniczki. Powłoki zewnętrzne ciała zwłaszcza wzgórek łonowy i pachwiny, były przysypane wilgotnymi gałązkami sosny, W odległości 40 cm od prawego kolana leżał pantofel z prawej nogi. W odległości 35 cm od prawej dłoni denatki leżał drugi pantofel z lewej nogi. Tuż przy pantoflu na ziemi znajdowały się na gałązce drzewa dwa nieduże kawałki różowej halki. W odległości 13 cm od prawej dłoni leżały dalsze kawałki halki, a na ramieniu prawym - dwa ramiączka od stanika i halki. Takie same resztki odzieży z ramiączkami znajdowały się na lewym ramieniu denatki...

Obok Zofii znaleziono także ślady wskazujące na odbyta tu libację. Funkcjonariusze przeczesali teren w promieniu 500 m. od ciała. Znaleziono wówczas scyzoryk z rdzawobrunatnymi plamami przypominającymi krew.
"...W odległości około 60 cm od głowy denatki gałązki sosny były przygniecione do ziemi i zabrudzone krwią. W miejscu tym igliwie i poszycie lasu na przestrzeni 40 x 40 cm nasiąkły płynną krwią na głębokość 5 cm. Pod zwłokami ziemia była sucha, mimo że w ciągu ostatnich godzin przed znalezieniem zwłok padał deszcz. Zwłoki, jak również inne przedmioty, które leżały wokół nich były wilgotne. Wokół zwłok na przestrzeni 120 x 170 cm podłoże było wzruszone, powierzchnia zaś jak gdyby silnie zdeptana czubkami lub obcasami butów..."
Ciało Ługowskiej poddano sekcji zwłok. Lekarz ją prowadzący stwierdził m. innymi:
  • liczne otarcia i rany cięte szyi o cechach przyżyciowych,
  • głęboką i rozległą ranę ciętą szyi (aż do kręgosłupa),
  • pośmiertne rany i nacięcia na klatce piersiowej, a w tym
  • przecięcie powłok brzusznych z odsłonięciem jelit.
Te właśnie obrażenia przemawiały za wersją, iż chodzi tu o zabójstwo na tle seksualnym. Lekarz stwierdził ponadto szarawą treść oraz drobne cząstki roślinne w pochwie. Za przyczynę śmierci uznano skrwawienie wywołane przecięciem naczyń szyjnych. Czas zgonu ustalono na godziny wieczorne 11 czerwca.  Potwierdził to fakt, ze w nocy z 11-tego na 12-tego czerwca padało, a podłoże pod ciałem było suche.
Rozpoczęto śledztwo. "...Prowadzone intensywnie śledztwo oraz różne informacje zebrane w drodze poufnej umożliwiały budowanie kolejnych wersji co do osoby przestępcy.
Konfrontując zapiski z dnia 11 i 12.VI.1965 r. poczynione w służbowych notatnikach milicjantów, zainteresowano się bliżej faktem, że około godz. 3 w pobliżu dworca był legitymowany A. R. który zwrócił na siebie uwagę Milicjanta tym, że był podrapany na twarzy i miał odzież poplamioną krwią. W wyniku rewizji w mieszkaniu P. zakwestionowano jego ubranie i odnalezioną w tym mieszkaniu pokrwawioną szmatę ..
." 
Jednak ekspertyzy wykazały, że krew na ubraniu i szmacie pochodzi z okresu znacznie wcześniejszego od tego, w którym nastąpiło zabójstwo Ługowskiej.

Pierwszy podejrzany 

"...W kilka dni później, dnia 9.VIJI.1965 r. około godz. 18 w lesie na Jachcicach przy szosie Bydgoszcz-Koronowo nie ustalony bliżej osobnik dokonał gwałtu na osobie dziewiętnastoletniej Natalii G., a następnie usiłował ją zabić. Sprawca zadał swej ofierze nożem kilka kłutych i ciętych ran twarzy i szyi oraz pogryzł jej wargi. Natalię G. uratowali ludzie przejeżdżający samochodem, którzy usłyszeli krzyk poszkodowanej i pospieszyli jej z pomocą, płosząc napastnika.  Napastnik wykorzystując ograniczoną swobodę ruchów dziewczyny wskutek noszonego przez nią opatrunku gipsowego na nodze, obalił ją na ziemię, po czym zadał jej nożem szereg ciętych i kłutych ran głowy i szyj, ściągnął reformy, a następnie członkiem dotykał jej narządów płciowych. Cieknącą krew z ran zlizywał językiem. Poszkodowana poza rysopisem podała, że napastnik w pewnym momencie okazał jej jakiś dokument, na którym widniało nazwisko Trzciński Ireneusz. (...)
W oparciu o tak istotne dane organa MO nie miały trudności w szybkim ustaleniu sprawcy. Ireneusz Trzciński, ur. 3.KI.1943 r., kawaler, zatrudniony w Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej jako palacz, w dzieciństwie mieszkał z rodzicami w Świeciu. (...) Do 1965 r był pięciokrotnie karany sądownie za kradzieże, szalbierstwo, wyłudzenia, uszkodzenia ciała, niszczenie mienia, wyrządzenie trwałego kalectwa (odgryzł nos kobiecie), a także za spowodowanie wypadku drogowego w stanie nietrzeźwym, zniewagę i czynną napaść na funkcjonariusza MO. Z zeznań świadków ze środowiska Trzcińskiego wynikało, że leczył się on na kiłę. (...)Prokurator zastosował w stosunku do Trzcińskiego areszt tymczasowy, zarzucając mu przestępstwo z art. 204 k.k. i art. 23 w związku z art. 225 k. k. Nie należy się dziwić, że po ustaleniu jego przeszłości kryminalnej, a także cech jego osobowości, powstało bardzo poważne podejrzenie, iż jest on również sprawcą zabójstwa Zofii Ługowskiej. .."

Drugie morderstwo

Niestety 13 marca 1966 roku morderca uderzył ponownie. W zagajniku sosnowym przy ścieżce wiodącej do Rykowa znaleziono zwłoki innej prostytutki - 29-letniej Danuty Kuklińskiej
 Powyżej można zobaczyć zdjęcie miejsca z oznaczonymi znalezionymi przedmiotami:
1 - czapka
2 - rękawiczki
3 - torba
4 - dokumenty
5 - ciało
Wszystko przykrywała  gruba warstwa śniegu. "...Po usunięciu warstwy śniegu stwierdzono, że znalezione zwłoki ułożone były na wznak, prawa ręka - odchylona do tyłu, ułożona równolegle do tułowia, palce zaciśnięte. Lewa ręka była odrzucona w bok, dłoń znajdowała się na wysokości głowy. Nogi były charakterystycznie rozchylone pod katem około 450, a zwłoki - obnażone od kolan aż po szyję.

W odległości 2 m od głowy dostrzeżono wyraźne ślady wgniecenia ziemi, których wygląd pozwalał wnioskować, że mogą one pochodzić od obcasa lub czubka buta osoby klęczącej lub czołgającej się. Śladów tych nie zdołano utrwalić. Brak cech szczególnych uniemożliwiał dalszą identyfikację tych śladów..."
Znów ślady wskazywały na morderstwo o podłożu seksualnym.  Znów znaleziono scyzoryk. 
W czasie oględzin zwłok stwierdzono:
  • wyraźne stężenie pośmiertne,
  • na tylnej części ciała utrzymujące się plamy opadowe koloru sino-różowego,
  • w nosie krew płynną i skrzepłą.
Stwierdzono też cztery poważne rany  cięte - na szyi tak jak u Zofii, na plecach, lewej piersi i brzuchu. Czas zgonu biegły określił na 12-20 godzin przed oględzinami zwłok. Stwierdzono też, ze Danuta była w ciąży. 

"...W oparciu o wyniki oględzin miejsca przestępstwa i oględzin dokonanych przez biegłych lekarzy, jak również na podstawie okoliczności zabójstwa ustalonych za pomocą czynności operacyjno-dochodzeniowych, wyprowadzono pewne wnioski stanowiące podstawę do opracowania przedsięwzięć zmierzających do ujęcia sprawcy przestępstwa.
Wnioski te były następujące:

  • Miejsce znalezienia zwłok Danuty Kuklińskiej było najprawdopodobniej miejscem dokonania zabójstwa. Wskazywały na to liczne plamy krwi wsiąkniętej w podłoże na którym znaleziono zwłoki. 
  • Śmierć denatki nastąpiła na skutek przecięcia naczyń szyjnych, powłok brzusznych i zadania innych ran ciętych. Na zwłokach Zofii Ługowskiej lekarz stwierdził oprócz podcięcia szyi ślady duszenia, które jednak śmierci nie spowodowały. Cięcia powłok brzusznych i inne rany były analogiczne w obu przypadkach.
  • Oględziny lekarskie wykazały, że śmierć Danuty Kuklińskiej mogła nastąpić na 12-20 godzin przed przeprowadzeniem oględzin zwłok. Ponieważ oględzin dokonano dnia 13 III, 1966 r. w godzinach 16-17, zabójstwo postało popełnione prawdopodobnie dnia 12. III 1966 r. po godzinie 12.
  • Czas dokonania zabójstwa Danuty Kuklińskiej i Zofii ługowskiej zbiega się z terminem wypłat zarobków dokonywanych w niektórych przedsiębiorstwach w dniach 11-12 każdego miesiąca.
    d) Ułożenie zwłok, a także stan bądź rozmieszczenie poszczególnych części odzieży ofiary świadczyły o tym, że na miejsce, w którym następnie dokonano zabójstwa, Kuklińska i Ługowaska przyszły dobrowolnie z zamiarem odbycia stosunku płciowego. Potwierdza to fakt znalezienia reform w płaszczu torbie damskiej lub ułożenia ich pod krzakiem, Znalezione na miejscu zbrodni resztki jedzenia i butelka po wódce dowodzą, że miała miejsce mała libacja.
  • Porozrzucanie przedmiotów osobistego użytku, otwarcie torby i kosmetyczki ofiar mogły świadczyć o tym, że sprawca je przeszukiwał w bliżej nieokreślonym celu. Pozostawienie jednak zegarka na ręku Kuklińskiej, jak również wielkie (rzucające się w oczy) ubóstwo obu denatek wykluczały podejrzenie o dokonanie zabójstwa na tle rabunkowym.
  • Duża liczba ran ciętych zadanych narzędziem ostrym ich charakter i technika, następnie pocięcie garderoby, plądrowanie w torbach, oglądanie rzeczy ofiar itd. pozwoliły wnioskować, że przestępstwo nie mogło być dokonane bez odpowiedniej widoczności, co wykluczało działanie zbrodnicze nocą. Poza tym na miejscu zabójstwa nie napotkano żadnego śladu urządzenia oświetlającego. Brak zatem w obu tych zabójstwach cech rabunku nakazywał - zakładając, że dokonał ich jeden sprawca - przyjęcie wniosku, iż obie zbrodnie zostały dokonane na tle seksualnym.
  • Ten sam rejon działania sprawcy (miejsce jednego zdarzenia było odległe od miejsca drugiego zdarzenia o około 1,5 km w jednym kompleksie leśnym miasta), zbliżone daty zabójstwa, oscylujące wokół terminów wypłat - wszystko to pozwalało wnioskować, że sprawcą może być osoba związana z terenem Bydgoszczy..."
      
    Oczywiście upadła wersja, że mordercą jest Trzciński, który przebywał wówczas w areszcie. W toku śledztwa ustalono, iż Kuklińska w dniu śmierci opuściła lokal "Gromada" z osobnikiem zwanym "Bogaczem" (świadkowie twierdzili, ze miał przy sobie większą ilość pieniędzy). Razem weszli do lokalu "Sielanka" a potem udali się w kierunku Osiedla Leśnego. Po drodze widziały ich cztery osoby. Potem już nikt nie widział Danuty żywej. 
    Rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę akcję poszukiwania "Bogacza". 
    Na podstawie zeznań świadków sporządzono portret pamięciowy i próbowano odtworzyć wygląd domniemanego zabójcy za pomocą identyfikatora rysunkowo-kompozycyjnego.

    "...W oparciu o zeznania świadków, zwłaszcza Ignacego P. i Barbary R., podjęto decyzję odtworzenia wyglądu domniemanego sprawcy zabójstw za pomocą identyfikatora rysunkowo-kompozycyjnego. Biorąc pod uwagę czas i okoliczności, w których świadkowie widzieli podejrzanego, stan emocjonalny i stopień ich inteligencji, zdolność do postrzegania, zapamiętywania oraz odtwarzania tego, co zapamiętali, zestawiono - przy pomocy plastyka z Zakładu Kryminalistyki KG MO - następujący przypuszczalny rysopis sprawcy przestępstwa: 
  • wzrost 170 cm, 
  • budowa szczupła, 
  • wiek - około 35 lat, 
  • twarz podłużna, 
  • włosy ciemno-blond, zaczesane do góry, długie, 
  • czoło średnie z lekko zarysowanymi bruzdami, 
  • brwi ciemne łukowate średnio grube, 
  • oczy o szparze średnio rozwartej, skośne ku dołowi, spojrzenie ponure, 
  • nos wąski o grzbiecie wąskim, prostym i o lekko zaokrąglonym końcu, 
  • usta średnie, szersza czerwień wargowo-dolna, 
  • broda długa lekko spiczasta, 
  • uszy odstające, 
  • twarz o lekko zapadniętych policzkach i lekko zaznaczających się bruzdach nosowo-wargowych i policzkowych. 

     
    Ubiór: kurtka długości 3/1, sięgająca do kolan, zniszczona, koloru ciemnego, przepasana uszytym z tego samego materiału co kurtka paskiem o szerokości około 5 cm, sprzączka przy pasku metalowa, błyszcząca, okrągła, końcówka paska przeciągnięta przez sprzączkę i wsunięta za pasek, spodnie i buty koloru ciemnego, pod szyją gładki szary szalik, w ręku skórzana teczka ciemnobrązowa, wytarta, zniszczona. Na głowie beret ciemnego koloru..."
    Wykonano również cały szereg analiz, których spis znajduje się tutaj. Sporządzono spis pracowników zatrudnionych w Bydgoszczy i dojeżdżających z miejscowości podmiejskich. W czasie czynności operacyjnych dotarto wreszcie do niejakiego Stefana Rachubińskiego, zamieszkałego 11 km od Bydgoszczy.

     Świadkowie potwierdzili, ze to właśnie on wyszedł feralnego dnia z Kuklińską z "Gromady". Widziano go także w jej towarzystwie w "Sielance".

     Stefan Rachubiński miał wówczas 37 lat i czworo dzieci. Pracował jako kowal. Sąsiedzi i znajomi określali go jako spokojnego człowieka, ale okropnie niesamodzielnego.  Nigdy nie notowany, unikał zawierania przyjaźni, a ożenił się za namową rodziców.

     Przeprowadzono analizę plam krwi na ubraniu Rachubińskiego i śladów znalezionych na scyzoryku. Na szaliku, kurtce i marynarce wykazano obecność krwi ludzkiej. Występowała w niej antyglutyna beta.  Nie ujawniono natomiast obecności aglutynogenów. Analiza krwi podejrzanego wykluczyła możliwość, aby na odzieży znajdowała się krew pochodząca od Rachubińskeigo. Mogła natomiast pochodzić od Danuty Kuklińskiej.  "...spośród 14 świadków, którzy widzieli "Bogacza" w towarzystwie Kuklińskiej, 3 osoby rozpoznały go kategorycznie. Na uwagę zasługują tu zeznania i rozpoznanie Ignacego P. Ten 80-letni schorowany staruszek mimo podeszłego wieku złożył - jak się później okazało - bardzo dokładne i szczere zeznania, które posłużyły do odtworzenia wyglądu osoby podejrzanej z bardzo dużą dokładnością. Nie był on w stanie rozpoznać Rachubińskiego z fotografii, ale zrobił to doskonale, gdy okazano mu go z bliska.
    Po rozpoznaniu Rachubińskiego przez świadków jako osobnika, który dnia 12.III.1966 r. po nawiązaniu kontaktu osobistego z Kuklińską w "Gromadzie" był z nią widziany w "Sielance", a następnie przed wejściem do lasu, niedaleko miejsca, gdzie następnego dnia znaleziono zwłoki Kuklińskiej, wiceprokurator wojewódzki wydał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu Stefana Rachubińskiego..
    ."
    Rachubiński przyznał się do obu morderstw. "...Motywy zbrodniczego działania sprawca przedstawił w sposób następujący:
    Przyczyną zabójstwa Ługowskiej i Kuklińskiej było to, że w krajaniu obu kobiet odczuwał przyjemność płciową. "
    Ciągnęło mnie do tego, miałem ku temu wielką chęć " - wyznał. Nieodpartą chęć do przeżycia tej przyjemności odczuwał wtedy, gdy miał nastąpić wytrysk nasienia. Ługowską, podobnie jak Kuklińska, właśnie w momencie zbliżania się wytrysku nasienia chwycił rękami za szyję, aby obezwładnić ofiarę, a następnie móc ciąć scyzorykiem. Krając te kobiety, odczuwał wielkie podniecenie i przyjemność płciową tak jak przy wytrysku. W czasie doznawania tej przyjemności wytrysk jednak nie następował. Takie pierwsze uczucie chęci krajania kobiet w związku z odbywanym stosunkiem płciowym stwierdził u siebie przed paru lały. Nawet podczas stosunków płciowych z żoną takie myśli i uczucia go nawiedzały, lecz żal mu było dzieci i obawa przed ich osieroceniem nie pozwalała mu dopuścić się takiego czynu..."


Zdjęcia:
 
  Widok na miejsce znalezienia zwłok Zofii:


  

 Twarz ofiary:

  
Scyzoryk znaleziony na miejscu zdarzenia:


Widok na miejsce znalezienia zwłok Danuty Kulińskiej:



Zwłoki ofiary:

  
Portret zabójcy Danuty Kuklińskiej:


Stefan Rachubiński
Źródło: artykułu pana Henryka Kanigowskiego zamieszczony w "Problemach Kryminalistyki" 1966 nr 61-62. Tytuł artykułu: "WYKRYCIE SPRAWCY ZABÓJSTW NA TLE SEKSUALNYM
TAKTYKA I TECHNIKA WYKRYCIA SPRAWCY DWÓCH ZABÓJSTW U TLE SEKSUALNYM
" www.kryminalistyka.fr.pl
 

Władysław Baczyński

Władysław Baczyński (ur. 1918, zm.1960)

W nocy z 29 na 30 kwietnia 1958 r. patrol milicyjny na jednej z ulic Wrocławia zauważył mężczyznę, który zachowywał się podejrzenie. W czasie legitymowania milicjanci spostrzegli, że zatrzymany posiada nożyce do cięcia żelaza, zawieszone na ramieniu i ukryte pod płaszczem. W pewnym momencie nieznajomy gwałtownie sięgnął ręką pod płaszcz w stronę pasa. Funkcjonariusze MO obezwładnili go i w wyniku rewizji znaleźli gotowy do strzału pistolet typu FN, 67 sztuk amunicji kal. 9 mm, gumowe rękawiczki, dwie latarki, klucze i inne narzędzia mogące służyć do popełniania przestępstw. Mężczyzna wyjaśnił, że zarówno broń, jak i narzędzia... znalazł przed chwilą na ulicy i właśnie szedł do komisariatu MO, aby je oddać.

Pierwsze zabójstwo

18 lipca 1946 r. powoli dobiegał końca. W parku u zbiegu bytomskich ulic Tarnogórskiej i Morcinka, pomimo zapadającego zmroku, bawiły się dzieci. Opodal w cieniu drzew kobieta prowadziła ożywioną rozmowę z mężczyzną. Nagle padły strzały. Zanim ich odgłos przyciągnął pierwszych przechodniów, kobieta już nie żyła.

Podczas oględzin miejsca zdarzenia znaleziono tylko kilka łusek pocisków kal. 9 mm oraz drobną sumę pieniędzy, którą denatka miała przy sobie. Zabezpieczone łuski przesłano do badań, jednakże broń – narzędzie zbrodni - nie figurowała w centralnej zbiornicy KGMO.

Sekcja zwłok wykazała, że śmierć nastąpiła wskutek ran postrzałowych przenikających klatkę piersiową, serce i płuca. Doszło do wewnętrznego wylewu krwi do jamy opłucnej i osierdzia.
Tożsamość ofiary udało się ustalić dopiero po upływie kilku tygodni.

Nazywała się Anna S., miała 45 lat i mieszkała w jednej z podwrocławskich wsi. Po repatriacji z Lwowa, w maju 1945r., osiadła tam wraz z dwójką dzieci. Kilka dni przed zabójstwem odwiedził ją znajomy ze Lwowa, który wykorzystując nadmiar zaufania, okradł mieszkanie i uciekł w nieznanym kierunku. Anny S. przyjechała do Bytomia odnaleźć złodzieja. On też - w chwili uzyskania tej informacji - stał się głównym podejrzanym. W listopadzie 1946 r. został zatrzymany przez władze wojskowe, które ustaliły, że był od dłuższego czasu poszukiwany za dezercję. Nie przyznał się jednak do zabójstwa Anny S. Upływ czasu w znacznym stopniu utrudnił sprawdzenie alibi podejrzanego, a także uniemożliwił zebranie innych obciążających go dowodów. W tej sytuacji prokurator umorzył postępowanie przeciwko niemu.
  
Drugie zabójstwo

 Prawie 10 lat później, między listopadem 1956 r. a kwietniem 1957 r., popełniono kolejne zabójstwa oraz dwa usiłowania, które pod względem sposobu, jak i okoliczności wykazywały liczne podobieństwa do zabójstwa Anny S.

26 listopada 1956 r. Chaim N. wyszedł z pracy o godz. 18. W drodze do domu jak zwykle zatrzymał się przy budce z piwem, aby wypić butelkę portera. Kwadrans potem sąsiedzi znaleźli go martwego w bramie posesji, w której mieszkał. Nie miał na ciele widocznych obrażeń. Oględziny ubrania i miejsca wypadku nie dały powodu przypuszczać, że ofiara stoczyła z kimś walkę. Nie napadnięto jej też w celach rabunkowych, gdyż miała przy sobie pieniądze i dokumenty. Wyglądało jakby Chaim N. zmarł z przyczyn naturalnych.

Sekcja zwłok wzbudziła jednak zdumienie. Odkryto postrzał klatki piersiowej, który uszkodził mięsień sercowy, aortę i płuco. Pocisk nadal znajdował się w ciele denata. Strzał oddano z daleka. Nabój wydobyty z ciała miał zniekształconą podstawę i czubek. Na jego części cylindrycznej znajdowały się ślady sześciu pól i bruzd przewodu lufy, w tym dwa ślady pól i bruzd były zatarte. Na tej postawie ustalono, że pocisk przeszedł przez przewód lufy kal. 5,6 mm. Broń, z której został odstrzelony nie była zarejestrowana w centralnej zbiornicy KGMO.

Prowadzący śledztwo nie mieli wątpliwości, że Chaim N. padł ofiarą starannie zaplanowanego zamachu. Stwierdzono, że krótko przed godziną 18.15 w bramie zgasło światło. Sprawca chciał w ten sposób zapewnić sobie dyskretne warunki działania. Strzelił do ofiary z broni wyposażonej w tłumik, więc żaden sąsiad nie słyszał huku. Wizja lokalna, podczas której oddano strzały z kilku rodzajów broni, potwierdziła tę hipotezę.

Dwóch świadków zeznało, że wkrótce po wypadku zauważyli wychodzącego z bramy mężczyznę w średnim wieku. Miał na sobie ciemną kurtkę, spodnie tzw. bryczesy i buty z cholewami. Jeden ze świadków pamiętał krótko strzyżony wąsik, ale już nie rysy twarzy - na ulicy było zbyt ciemno. Innych informacji o zabójcy nie udało się uzyskać.

4 stycznia 1957 r. jeden z mieszkańców posesji, w bramie której dokonano zabójstwa, Paweł K., znalazł w skrzynce na listy anonim z dołączoną łuską od pocisku kal. 5,6 mm. Anonim napisano niewprawnym pismem ręcznym, z błędami ortograficznymi. Nabój niezwłocznie przesłał do Zakładu Kryminalistyki KGMO w celu przeprowadzania badań porównawczych. Niestety, nie przyniosły one spodziewanych rezultatów.

Milicja podejrzewała kilka osób o zabójstwo Chaima N., m.in. sąsiada zabitego, a także grupę przestępców. W toku śledztwa nie zdołano jednak zebrać przeciwko nim odpowiednich dowodów. 


 Kolejne zabójstwa i dwa usiłowania zabójstw

Inżynier Józef S. mieszkał w dzielnicy willowej na peryferiach Wrocławia. 9 stycznia 1957 r. ok. 21, państwo S. wrócili taksówką z miasta. Przed bramą stało dwóch mężczyzn.

Po uregulowaniu należności za przejazd inż. S. poszedł po syna do swej matki, a jego żona Janina udała się do domu. Będąc w kuchni usłyszała kroki na podwórzu. Była przekonana, że to mąż wraca z dzieckiem. Nagle usłyszała huk. Wybiegła przed dom i zobaczyła uciekającego przez ogród mężczyznę. Rzuciła się za nim w pościg, lecz szybko zrezygnowała. Pobiegła w kierunku garażu i w ciemności potknęła się o ciało męża.

Jedynym świadkiem zabójstwa był pięcioletni syn zamordowanego, który widział sylwetkę sprawcy i słyszał, jak ojciec w czasie szamotaniny wymienił jego nazwisko. Niestety, chłopiec go nie zapamiętał. Zabójcę widziała także Janina S. i zapewniła, że będzie w stanie go rozpoznać.

W pobliżu garażu, gdzie Józef S. stoczył walkę z napastnikiem, znaleziono dwie łuski kal. 9 mm oraz oprawkę od zegarka z uszkodzonym uchwytem do paska. W ogrodzie natomiast odkryto kilka śladów obuwia, nadających się do gipsowych odlewów.

Zabezpieczony materiał dowodowy nie pozwolił na szybkie i bezpośrednie ustalenie sprawcy zabójstwa inż. S., jednak w znacznym stopniu przyczynił się do powiązania go z pozostałymi morderstwami. Na podstawie badań naboi stwierdzono, że broń, z której strzelono, została użyta w Bytomiu dnia 18 lipca 1946 r. do zabójstwa Anny S. Ustalono także, że oprawka pochodziła od zegarka należącego do Chaima N.

Powyższe fakty wpłynęły na wyciągniecie bardzo istotnych wniosków: po pierwsze, zabójstw Anny S., Chaima N. oraz Józefa S. dokonał ten sam sprawca, a po drugie przestępca dysponował dwoma rodzajami broni, tzn.: kal. 9 mm oraz małokalibrową.

W wyniku dalszego śledztwa ustalono nazwiska dwóch mężczyzn, którzy w momencie powrotu z miasta ostatniej z ofiar seryjnego zabójcy znajdowali się w pobliżu bramy. Wyjaśnili, że przyjechali do inż. S. po to, aby kupić samochód, transakcja jednak nie doszła do skutku. Odjechali tramwajem do miasta. Podejrzanych przedstawiono żonie denata oraz odtworzono okoliczności ich spotkania z Józefem S.. Na tej podstawie i kilku innych faktach wykluczono, by mężczyźni ci mogli zastrzelić inżyniera. Do sprawy nie wniosły niczego nowego również wyjaśnienia konfliktów ofiary z innymi osobami.

Ostatnie zabójstwo

 Późnym wieczorem 15 stycznia 1957 r. nieznany osobnik wtargnął do zabudowania położonego na przedmieściu. Zastrzelił psa, a następnie usiłował pozbawić życia jego właściciela.

Niedoszła ofiara zabójcy, Zenon H., tak zrelacjonował przebieg zdarzenia: Przebywając w mieszkaniu usłyszałem nagle ujadanie psa, a w chwilę później huk na podwórzu. Gdy wybiegłem przed dom, zobaczyłem, że pies nie żyje, a jakiś mężczyzna biegnie ulicą. Wtedy szybko wsiadłem na rower i pomknąłem za nim. W pewnym momencie uciekający mężczyzna zatrzymał się, oślepił mnie światłem latarki i bez ostrzeżenia strzelił w moim kierunku. Na szczęście chybił, jednak po tym, co zaszło, zrezygnowałem z dalszego pościgu. (...) Widziałem napastnika z tyłu, był to mężczyzna średniego wzrostu, poruszał się szybko i zwinnie. Miał na sobie ciemną jesionkę i czapkę cyklistówkę. Nie znam go i trudno mi jest powiedzieć, z jakiego powodu miał do mnie pretensje.

W wyniku oględzin miejsca przestępstwa na ulicy i w pobliżu budy psa znaleziono kilka łusek pocisków kal. 9 mm. Jak wykazała ekspertyza, wystrzelono je z tej samej broni, z której zabici zostali Anna S. i Józef S.

Dziesięć dni po nieudanym zamachu Zenon H. otrzymał pocztą kartkę z pogróżkami (pisownia oryginalna): Wyroku śmierci żądało 8 osób. Ponieważ uciekasz jak zając przed śmiercią łapać Cię i strzelać nikt nie będzie ale postanowiono sprezentować 3 kg materiału aby Cię wraz z żoną wysadzić. Nie chcemy żony i dziecka wysadzać to też uprzedzamy abyś je usunął. Pies zostanie usunięty. Nie spodziewaj się że Cię uchroni rodzina i ta. Cicho (dwa słowa nieczytelne) bez bólu

Kartkę przesłano do ekspertyzy jako materiał porównawczy, załączając anonim w sprawie Chaima N. przysłany Pawłowi K. Wyniki badań grafologicznych potwierdziły przypuszczenia organów śledczych, że oba anonimy napisała ta sama osoba.

W niecałe trzy miesiące później, 11 kwietnia 1957 r., nieznany sprawca próbował zabić dr. A.H. Strzał był niecelny i medyk nie odniósł żadnych obrażeń. Nie udało się ustalić skąd strzelał sprawca. Prawdopodobnie najbardziej dogodnym punktem było poddasze kamienicy położonej naprzeciw mieszkania lekarza. W pokoju znaleziono pocisk kal. 5,6 mm: miał on całkowicie uszkodzony pancerz i w związku z tym nie nadawał się do zbadania.

Upłynął tydzień i liczba zabójstw wzrosła do czterech: zginął Józef W., kierownik administracyjny Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu. Wypadek zdarzył się w wigilię świąt Wielkiej Nocy. Józef W. leżał w łóżku. Nagle coś trzasnęło w sąsiednim pokoju. - Myślał - jak poinformowała żona - że otworzyły się drzwi szafy. Poszedł by je zamknąć. Gdy zbliżył się do okna, padł strzał. Pocisk trafił go prosto w serce.

Oględziny miejsca zdarzenia nie przyniosły niespodzianki. We framudze okna znaleziono pocisk kal. 5,6 mm z uszkodzonym pancerzem, zaś drugi - tego samego kalibru i również uszkodzony - wydobyto z ciała denata. Nie powiodła się próba ustalenia dokładnego punktu celowania - prawdopodobnie było to drzewo oddalone od okna mieszkania o kilkadziesiąt metrów. Eksperci wojskowi orzekli, że skoro sprawca strzelił celnie z takiej odległości, musiał być wybornym strzelcem, a broń wyposażył w optyczne przyrządy do namierzania. To orzeczenie miało duże znaczenie praktyczne. Stworzyło podstawę do odgadnięcia zainteresowań poszukiwanego przestępcy. Niewątpliwie doskonale władał bronią, być może ją kolekcjonował albo był jej "miłośnikiem". Uwzględniając to, próbowano ustalić personalia wszystkich okolicznych pasjonatów militariów. Niestety, poszukiwania ich w tak dużym mieście jak Wrocław były niezmiernie utrudnione i pomimo wysiłków nie przyniosły spodziewanego rezultatu.

Przełom w poszukiwaniach

W nocy z 29 na 30 kwietnia 1958r. do prowadzących śledztwo niespodziewanie uśmiechnęło się szczęście. Milicyjny patrol zatrzymał podejrzanie zachowującego się mężczyznę, przy którym znaleziono gotowy do strzału m.in. pistolet typu FN kal. oraz 67 sztuk amunicji 9 mmm. Był to Władysław Baczyński.

W wyniku kilkakrotnych rewizji jego mieszkania znaleziono: 4000 zł., zegarek bez szkiełka i oprawki, lufę do broni małokalibrowej, lufę do sztucera, przyrządy optyczne do broni, lornetkę, drabinkę sznurkową, dużą ilość amunicji kal. 5,6 mm i 9 mm, różne klucze, wytrychy, piłki do cięcia żelaza oraz metalowe pudełko z sproszkowaną substancją, która, jak wykazały badania, była materiałem wybuchowym. Część znalezionych przedmiotów znajdowała się w specjalnym schowku wydrążonym w klocku drewna.

Wszystkie przedmioty należące do Baczyńskiego sugerowały, że może być poszukiwanym od dawna mordercą. Domysły organów śledczych potwierdziła przeprowadzona przez Zakład Kryminalistyki KGMO ekspertyza zarekwirowanej broni i odstrzelonych łusek. Zamachów na życie Anny S., Józefa S. i Zenona H. dokonano za pomocą broni znalezionej przy Baczyńskim. Udowodniono mu także dwa kolejne zabójstwa: Chaima N. i Józefa S. Nie zdołano natomiast zrobić tego odnośnie próby morderstwa dr. A. H. Władysław Baczyński nie był natomiast autorem anonimów przysłanych Pawłowi K. i Zenonowi H. . Okazało się, że napisała je Emilia P., pielęgniarka. Poznała Władysława w przychodni lekarskiej. W zamian za pomoc w załatwieniu mieszkania w kwaterunku zgodziła się napisać anonimy. Wyjaśniła, że nie wiedziała o zbrodniczej działalności mężczyzny i nie zdawała sobie sprawy, że ulegając jego namowom, stała się mimowolną wspólniczką przestępcy.

Biorąc pod uwagę całokształt sprawy, prokuratora wznowiła umorzone śledztwa i połączyła je w całość.

Zabójca

 Władysław Baczyński był z zawodu kierowcą. Miał żonę i troje dzieci. Jego rodzina cierpiała niedostatek, ponieważ ostatnio żyli ze skromnej renty inwalidzkiej. Wśród sąsiadów cieszył się nienaganną opinią. Nie pił alkoholu, nie palił papierosów, wcześnie wracał do domu, unikał konfliktów. Codziennie rano i wieczorem widywano go na spacerze z ulubionym psem. Konflikty w rodzinie rozwiązywał brutalnie, ale bez rozgłosu. W zakładach pracy, gdzie był zatrudniony przed przejściem na rentę, zdania o nim trudno nazwać jednorodnymi. Dyrekcja Wytwórni Filmów Fabularnych wystawiła mu bardzo dobrą opinię: Baczyński był sumiennym i wysoko wykwalifikowanym pracownikiem. Opinie z innych miejsc pracy przedstawiały go jako człowieka skrytego, mściwego i opryskliwego wobec współpracowników, a zwłaszcza przełożonych.

Zarówno motywy zabójstw, jak i dziwne zachowanie podejrzanego w trakcie śledztwa, wskazywały na konieczność przeprowadzenia badań psychiatrycznych. Wnioski wybitnych specjalistów powołanych w tej sprawie były zgodne co do tego, że sprawca, pomimo pewnych odchyleń charakterologicznych, zachował pełną sprawność intelektualną i nie wykazuje jakichkolwiek objawów choroby psychicznej. W zespole odchyleń charakterologicznych na pierwszy plan wysuwały się u niego takie cechy jak: brak więzi uczuciowej z najbliższą rodziną, obniżenie uczuciowości wyższej w zakresie relacji społecznych i poszanowania drugiego człowieka, egocentryczne scentralizowanie uwagi własnej i otoczenia na swoim losie, zasklepienie się we własnych przeżyciach, nietowarzyskość, podejrzliwość, skłonność do despotyzmu.

Orzeczenie sądowo-psychiatryczne, którego głównym celem jest ustalenie stopnia niepoczytalności sprawcy, brzmiało jednoznacznie: Jakkolwiek struktura charakteru Baczyńskiego wykazuje wydatne odchylenia od przeciętnej miary, w nieznacznym stopniu wpływając na jego zdolność kierowania swoim postępowaniem, to jednak jego sprawność intelektualna pozwalała mu należycie oceniać własne działanie jako przestępcze.

Władysław Baczyński został więc uznany za człowieka poczytalnego i w pełni odpowiedzialnego za swoje czyny.

Motywy zbrodni

Jedną z najbardziej frapujących kwestii w śledztwie stanowiły motywy i pobudki , którymi kierował się morderca. Do momentu zatrzymania Baczyńskiego były owiane mgłą tajemnicy. Zarówno Zenon H., który szczęśliwie uniknął śmierci z rąk zabójcy, jak i krewni zamordowanych, nie potrafili dopomóc milicji w rozwiązaniu tej zagadki.

Sam sprawca indagowany o motywy zbrodni wyjaśnił, że czuł niechęć do ludzi, którzy mieli skłonności do krzywdzenia współpracowników. W jego przekonaniu takimi osobami byli Józef S. i Zenon H., przez długi czas przełożeni Baczyńskiego.

Jeżeli chodzi o zabójstwo Chaima N., morderca oświadczył: Miałem z nim porachunki typu handlowego, ale w gruncie rzeczy nie miałem zamiaru go zabić, lecz jedynie postraszyć. W krytycznym momencie jednak N. chwycił za mój pistolet i wtedy padł strzał.

Mężczyzna twierdził również, że nie miał zamiaru zabić inż. Józefa S. W okolicy wilii znalazł się po to, by spalić samochód dr. W., współlokatora inż. S. W oświadczeniu napisał: Czułem do doktora W. urazę, ponieważ nie przepisał mi takich leków, jakich chciałem. Uzupełnił je o następujące wyjaśnienie: Inżynier S. zdradził mój zamiar, a nawet w pewnym momencie zaczął mnie bić, wtedy - w obronie własnej - strzeliłem do niego.

Natomiast zabójstwo Anny S. zostało dokonane z premedytacją, gdyż w przekonaniu Baczyńskiego ofiara współpracowała z Niemcami.

Podane przez niego motywy poszczególnych zbrodni nie znalazły potwierdzenia w śledztwie. Stwierdzono, że dr W. nie miał własnego samochodu, a ten stojący w garażu stanowił własność inż. Józefa S., o czym sprawca niewątpliwie wiedział. Należy zatem przyjąć, że morderca chciał spalić samochód inż. S. lub zastrzelić dr. W. albo popełnić jedno i drugie przestępstwo. Natomiast Anna S. nie kolaborowała z Niemcami. Co prawda w mieszkaniu zamordowanej w czasie okupacji widywano Niemców, lecz ich kontakty miały charakter raczej handlowy. Kobieta aktywnie działała w ruchu oporu i oddała organizacji cenne zasługi.

Natomiast rola Baczyńskiego w tym okresie była niejasna. Również należał do ruchu oporu, ale nie mógł się pochwalić żadnymi osiągnięciami. Co więcej, w rejonie jego działania Niemcy aresztowali wiele osób. Można więc przypuszczać, że Anna S. podejrzewała Baczyńskiego o wydanie tych ludzi i dlatego została przez niego zabita. W czasie śledztwa nie udało się też ustalić, czy Baczyński faktycznie załatwiał sprawy handlowe z Chaimem N. W każdym razie ani rodzina zastrzelonego, ani jego znajomi nigdy nie mieli okazji widzieć N. w towarzystwie zabójcy. Prawdopodobnie więc i w tym wypadku Baczyński kłamał.

Śledztwo, proces, wyrok

W pierwszej fazie śledztwa Władysław Baczyński usiłował sprawiać wrażenie człowieka, który nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił i w jakim znajduje się położeniu. Odmawiał złożenia merytorycznych wyjaśnień. Napisał nawet list do prokuratora, w którym prosił go o uchylenie aresztu i umożliwienie składania zeznań z wolnej stopy. Równocześnie snuł plany ucieczki. W ręce oficerów śledczych wpadł gryps napisany przez niego do kolegi. Chciał, aby ten dostarczył mu jak najszybciej piłkę do cięcia żelaza.

W późniejszym okresie, uświadamiając sobie bezskuteczność przyjętej taktyki wobec obciążających go dowodów, zmienił ją. Odpowiadał tylko na pytania, które nie wymagały dodatkowych wyjaśnień. Jeśli pytanie brzmiało np. "Czy zastrzeliliście Annę S."? - odpowiadał twierdząco "Tak". W ten sposób przyznawał się do wszystkich zarzucanych mu czynów, z wyjątkiem usiłowania zabójstwa dr. A. H.
Ilekroć żądano od niego szczegółowych odpowiedzi dotyczących okoliczności zabójstw i motywów, uchylał się od nich. W późniejszej fazie śledztwa niekiedy odstępował od tej zasady i opowiadał o swoich planach. Pewnego razu szczerze i cynicznie wyraził ubolewanie z powodu przedwczesnego aresztowania, ponieważ, jak stwierdził, miał zamiar rozprawić się jeszcze z wieloma ludźmi. Na pytanie: "Kogo chciał jeszcze zabić" odpowiadał: "Przygotowałem długą listę".

W czasie rozprawy sądowej Baczyński początkowo symulował chorobę psychiczną, ale pod koniec procesu zmienił nieco postępowanie. Jednakże nie razu nie wykazał skruchy za swe czyny. Oto jak sprawozdanie z trzeciego dnia procesu Baczyńskiego relacjonował wrocławski dziennik Słowo Polski:

Uważny obserwator procesu dochodzi do przekonania, że jeśli w pierwszym dniu Baczyński symulował chorobę umysłową, a drugiego - udawał człowieka krzywdzonego przez wszystkich, to w dniu wczorajszym przede wszystkim bronił własnego życia i to za wszelką cenę. Niejednokrotnie zwracał on uwagę świadkom, że mówią nieprawdę, pouczał ich w bezczelny sposób, co mają mówić i jak jego zdaniem przedstawiają się fakty.
Wczorajszy Baczyński, to nie ten sam sprzed dwóch dni, popisujący się nerwowymi tikami głowy, udzielający na pytania sądu czy prokuratora nielogicznych odpowiedzi. Oskarżony zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co mu grozi.
Proces Władysława Baczyńskiego toczący się przed Sądem Wojewódzkim we Wrocławiu zakończył się wyrokiem skazującym na karę śmierci. Adwokat oskarżonego złożył rewizję wyroku, ale Sąd Najwyższy po ponownym rozpatrzeniu sprawy, zatwierdził wyrok Sądu Wojewódzkiego. Baczyński zwrócił się do Rady Państwa z prośbą o ułaskawienie, ale jego prośba została odrzucona. W dniu 17 maja 1960 r. wykonano wyrok.


Źródła: Krzysztof Gonerski na podstawie artykułu Romualda Topiłko "Sprawa Baczyńskiego", Problemy Kryminalistyki Nr 41, 1963 r. www.zbrodnia.of.pl

wtorek, 6 listopada 2012

Stanisław Modzelewski

Stanisław Modzelewski (ur. 15 marca 1929 w Szczepankowie koło Łomży, zm. w 13 listopada 1969 w Warszawie)

Morderstwo Marii G.

Wiadomość o utonięciu w wannie " 37-letniej staruszki Marii G. wpłynęła do jednej z komend dzielnicowych MO w Warszawie w dniu 14 września 1967 r. Takich wypadków co najmniej kilkanaście zdarza się co dzień w ponad milionowym mieście. Nic więc dziwnego, że na miejsce zdarzenia udał się jedynie funkcjonariusz KD MO, by dopełnić formalności właściwych w takich sytuacjach.
Ponieważ była to śmierć gwałtowna, zwłoki zostały przekazane do Zakładu Medycyny Sądowej w celu przeprowadzenia sekcji zwłok, (wszczęto też zaraz dochodzenie w sprawie o nieumyślne zabójstwo (art. 230 k.k.).

Już podczas szczegółowych oględzin zwłok jeden z lekarzy medycyny sądowej zwrócił uwagę na ślady licznych otarć naskórka, lekkich zasinień na ramionach i kończynach dolnych oraz ran ciętych (zadanych prawdopodobnie żyletką) znajdujących się na pośladkach denatki. Mimo braku wyraźnych podbiegnięć krwawych i zakrzepłej krwi, zanikłych na skutek wymoknięcia w wodzie, ustalono bezspornie, iż są to rany świeże. Wobec togo kierownik Zakładu Medycyny Sądowej AM w Warszawie, doc. dr Widy powiadomił o tych spostrzeżeniach prokuratora i wydział służby kryminalnej KS MO w Warszawie. Wstrzymano także przeprowadzenie sekcji zwłok do chwili przybycia przedstawiciela prokuratury i służby kryminalnej MO. Rezultaty sekcji oraz inne szczegółowe badania medyczne potwierdziły w całej rozciągłości przypuszczenia medyka sądowego, że nie jest to nieszczęśliwy wypadek spowodowany utonięciem, lecz zabójstwo przez zadławienie, które nastąpiło wskutek ucisku na szyję i wprowadzenia knebla do górnej części dróg oddechowych. W tej sytuacji wszczęte zostało śledztwo o zabójstwo umyślne, którego prowadzenie prokurator powierzył służbie kryminalnej Komendy Stołecznej MO.

Podejrzany

W toku wstępnych czynności śledczych i rozpoznawczych w miejscu zamieszkania ofiary zabójstwa uzyskano materiał poszlakowy uzasadniający wytypowanie Stanisława Modzelewskiego jako osoby podejrzanej o ten czyn. Przemawiały za tym następujące okoliczności: Modzelewski, mieszkający w tym samym budynku co Maria G. i znany jako nałogowy alkoholik, dwa lala przed zabójstwem staruszka miał z nią jakiś zatarg. Interesując się bliżej osobą Modzelewskiego, ustalono na podstawie wypowiedzi jego sąsiadów, że najprawdopodobniej cierpi on na niemoc płciową. Jednemu z sąsiadów jego żona zwierzyła się, że mimo przeżycia z mężem 18 lat nigdy nie miała z nim normalnego stosunku płciowego. Ojcem dziecka, które urodziła przed kilkoma latami, był inny mężczyzna, o czym Modzelewski wiedział i na co uprzednio wyraził zgodę. Dalej sąsiedzi zwrócili uwagę na brutalność Modzelewskiego. Wiadomo było powszechnie, że bił on nierzadko swą żonę.

Dysponując tym materiałem poszlakowym, prowadzący śledztwo zdecydował się na zatrzymanie Stanisława Modzelewskiego (lat 40, żonaty, ojciec jednego dziecka w wieku lat 7, wykształcenie podstawowe, pochodzenie chłopskie, z zawodu kierowca samochodowy, karany 3-tnie za przestępstwa kryminalne - kradzieże i spowodowanie wypadku drogowego). Ponieważ wyjechał on w tym czasie samochodem do Łaska (woj. łódzkie), dokąd udała się wcześniej także jego rodzina, zatrzymano go w domu jego teściów w powiecie łaskim.

Przed osadzeniem w areszcie Modzelewski został poddany szczegółowym oględzinom. Ich rezultatem było ujawnienie na twarzy kilku zaczerwienionych, podłużnie przebiegających zadraśnięć, przypominających wyglądem i układem zadrapania paznokciami. Od ich powstania upłynęło przypuszczalnie co najmniej kilka dni, a właśnie tyle czasu dzieliło zabójstwo Marii G. od zatrzymania Modzelewskiego. Pochodzenie tych śladów wyjaśnił on upadkiem na ziemię po pijanemu podczas nauki dżudo.
Oględziny jego narządów płciowych potwierdziły także prawdziwość wypowiedzi żony Modzelewskiego.
W czasie wstępnego przesłuchania Modzelewski nie przyznawał się do zabójstwa Marii G. Dopiero w areszcie, po przemyśleniu swej trudnej sytuacji, złożył on na piśmie oświadczenie, w którym przyznał się do zabójstwa Marii G. i opisał jego okoliczności. Oto one:

W godzinach wieczornych dnia 14 września 1967 r. po wypiciu wódki nabrał chęci do "zabawienia się z kobietą". Ponieważ nie odczuwał nigdy żadnego pociągu do własnej, dużo młodszej odeń żony, a pociągała go prawie 90-letnia sąsiadka Maria G., poszedł do staruszki, która żyła samotnie, rzadko odwiedzana przez rodzinę. Wypił z nią herbatę. Po wstaniu od stołu rzucił się na Marię G., przewrócił na tapczan i zaczął ją dusić. Został wówczas podrapany na twarzy przez broniąca się staruszkę. Ucisk na szyję był jednak tak silny, że staruszka straciła przytomność. Wtedy rozerwał na niej koszulę i reformy, a pośladki ofiary pociął żyletką. Następnie przeniósł zwłoki do wanny, napuszczając do niej wody. Przed wyjściem z mieszkania rozdarł koc, którego jedną część spalił w piecu, a drugą częścią nakrył zwłoki. Po powrocie do swego pokoju umył ręce i położył i spać. Ponieważ żona przebywała u rodziców w województwie łódzkim, następnego dnia rano wyjechał do niej. W toku śledztwa ustalono, iż Modzelewski już w 1965 r. usiłował udusić Marię G. Staruszka zwierzyła się z tego wydarzania swej córce, która z kolei wiadomość tę przekazała na piśmie żonie Modzelewskiego.

Pierwsze morderstwa

Przestępcza kariera Modzelewskiego jako "wampira" rozpoczęła się już w lipcu 1952 r. Wtedy to po raz pierwszy w lesie koło Gałkówka (pow. Brzeziny) w woj. łódzkim przypadkowo odkryto zwłoki kobiety w starszym wieku. Była to Józefa P. (lat 67), zamieszkała w pobliskiej wsi. Oględziny i sekcja zwłok Józefy P. wykazały, że jej zgon nastąpił ma skutek uduszenia przez unieruchomienie (zgniecenie) klatki piersiowej i zadławienie. Na ciele denatki (na głowie, udach i narządach płciowych) stwierdzano liczne zadrapania i podbiegnięcia krwawe. Okoliczności te przemawiały za seksualnym tłem zabójstwa. Śledztwo zostało umorzone z powodu niewykrycia sprawcy czynu.

Po upływie zaledwie pięciu miesięcy również w lesie koło wsi Rydzynki (pow. łódzki) znaleziono zwłoki 32-let-niej Marii K. Rodzina jej, zaniepokojona 3-dniiową nieobecnością Marii K. u dzieci przebywających u krewnych, wszczęła poszukiwania. Zwłoki były ukryte w gęstwinie świerków i natrafiano na nie jedynie dzięki temu, że na śniegu stwierdzono ślady prowadzące od ścieżki do tego zagajnika. Ułożenie zwłok, fakt ściągnięcia reform, podniesienia sukienki i płaszcza świadczyły o dokonaniu gwałtu. Na podstawie oględzin miejsca zdarzenia stwierdzono, iż zwłoki wleczone były za nogi. Denatka uduszona została przez zaciśnięcie szalika na szyi. Na jej ciele znajdowały się liczne zadrapania i wylewy krwawe. W pochwie znaleziono plemniki, lecz nie można było ustalić czasu wprowadzenia ich tam. Oprócz seksualnego tła zabójstwa nie wykluczono motywu rabunkowego, gdyż na palcach Marii K. brak było złotej obrączki i pierścionka. Również i w tym wypadku śledztwo umorzono po pięciu tygodniach wskutek niewykrycia sprawcy. 

Do kolejnego zabójstwa doszło w marcu 1953 r. znowu w pow. łódzkim. Tym razem ofiarą padła 21-letnia Teresa P. Jej zwłoki leżały na polu w pobliżu drogi, którą codziennie wracała z pracy w późnych godzinach wieczornych. Także i w tym wypadku zgon nastąpił na skutek uduszenia przez zaciśnięcie szalika na szyi. Dolna część zwłok była odkryta, dostrzeżono na nich liczne zadrapania, ponadto stwierdzono rozdarcie błotny dziewiczej. Obecność w pochwie plemników dowodziła, że z Teresą P. odbyto stosunek płciowy. Pies puszczony na ślad doprowadzał do przystanku tramwajowego. I w tym wypadku śledztwo zakończyło się umorzeniem.
Następnego zabójstwa dokonaj nieznany sprawca w podobnych okolicznościach po upływie około dwóch lat od zamordowania Teresy P. Tym razem zwłoki 22-letnaej Ireny D. znaleziono w styczniu 1955 r. w polu obok drogi prowadzącej do wsi Zielona Góra (pow. Brzeziny). Podobnie jak w poprzednich wypadkach miała ona zaciśnięty na szyi szalik, co spowodowało uduszenie. W tym jednak wypadku reformy nie zostały ściągnięte, lecz rozdarte w kroczu. Rozległe krwawe plamy, jakie stwierdzono na reformach  w okolicy narządów płciowych, spowodowane były wybroczynami na skutek rozdarcia błony dziewiczej. Oprócz zadrapań na ciele u denatki stwierdzono złamanie kości żuchwowej na skutek silnego uderzenia ręką lub tępym narzędziem. Wszystko wskazywało na to, iż Irena D. stoczyła walkę z napastnikiem. Sprawca nadal pozostawał nieznany.
W rok później powtórzyło się analogiczne zabójstwo. W marcu 1956 r. w lasku przy drodze prowadzącej do Gałkówka znaleziono zwłoki 18-letniej Heleny W., uczennicy technikum w Łodzi. Zwłoki były przykryte płaszczem denatki. Stwierdzono także ślady ich wleczenia. Pies puszczony na ślad doprowadził do przystanku kolejowego w Gałkówka. Śmierć denatki nastąpiła na skutek uduszenia. Rozerwanie błony dziewiczej dowodziło także jej zgwałcenia.
W sierpniu 1956 r. w i krzakach jeżyn obok drogi z Gałkówka do Koluszek znaleziono zwłoki Heleny K. lat 24 znajdujące się w daleko posuniętym stanie rozkładu. Jej zgon nastąpił także na skutek uduszenia. Mimo stanu rozkładu zwłok udało się ustalić, że na Helenie K. dokonano zgwałcenia. Stwierdzono bowiem obecność nieżywych plemników w pochwie.
Było to ostatnie zabójstwo na tle seksualnym, które ze względu na podobieństwo szeregu okoliczności przypisywano temu samemu, nieznanemu jeszcze wówczas sprawcy. Jednakże nawet liczne poszlaki, które stanowiły podstawę aresztowania trzech osób podejrzanych o popełnienie tych przestępstw, nie doprowadziły do wykrycia sprawcy. Postępowanie umorzono w 1957 r.
Dopiero skojarzenie faktu, że Modzelewski pochodzi z tego terenu i w latach, gdy dokonano opisanych zabójstw w Gałkówku, pełnił służbę wojskową w Łódzkiem, dopomogło do wysunięcia wersji, iż może on być także sprawcą tej serii zabójstw. Wersję tę potwierdził niebawem sam Modzelewski, przyznając się do winy w wyniku umiejętnego przesłuchania go i skrupulatnego wyliczenia czasu jego bytności w miejscach zdarzeń.
W czasie  procesu Modzelewskiego postawiono mu ponadto zarzuty:
  •  usiłowania zabójstwa na tle seksualnym dalszych 6 -ciu kobiet,
  •  nielegalnego posiadania broni palnej
  •  i dokonania dwóch rozbojów na mężczyznach, którym zabrał zegarki.
Popełnienie tylu zabójstw na tle seksualnym nie mogło nie wzbudzać wątpliwości co do poczytalności oskarżanego. Modzelewski został zatem poddany wszechstronnym badaniom lekarskim. Na podstawie przeprowadzonych obserwacji oskarżonego i materiałów śledztwa biegli psychiatrzy i seksuolodzy wydali opinię stwierdzającą, że Modzelewski jest zdrowy psychicznie mimo uszkodzenia mózgowia. Według orzeczenia lekarzy jest on encefalopatą na skutek doznanych urazów lub z powodu zmian powstałych w życiu płodowym. Inne ze stwierdzonych u niego odchyleń od normy polegały na niedostatecznym wykształceniu uczuć wyższych, na wybuchowości, spaczeniu popędu płciowego i szczytowej postaci sadyzmu. Żadne z tych zaburzeń i odchyleń nie powodowało jednak ograniczenia jego poczytalności w chwili popełniania przestępstwa.
W rezultacie trwającego kilka tygodni przewodu sądowego Stanisław Modzelewski został uznany za winnego zarzucanych mu zbrodni i skazany na karę śmierci. 

Źródła: Problemy Kryminalistyki 1969 nr 77. Autorem jest pan Antoni Michałowski, www.kryminalistyka.fr.pl , Dziennik łódzki.pl

Zdjęcia: 
Dokument:

Tadeusz Ołdak

Tadeusz Ołdak (ur. 22 lipca 1925 - zm. 10 kwietnia 1951)

Wiosną 1950 roku obiegła Warszawę wieść o pojawieniu się w stolicy "wampira" dokonującego zabójstw kobiet powracających późnym wieczorem do domów. Ponieważ prasa stołeczna ze względu na dobro toczącego się śledztwa milczała, przeto stugębna fama nadawała działalności zabójcy-gwałciciela nieprawdopodobne wręcz rozmiary. Widywano go - jak to wynikało z informacji napływających do MO - równocześnie w odległych punktach miasta, jego wygląd zaś miał być więcej niż odrażający.
Obiegająca wówczas stolicę wieść wzbudziła zrozumiałe zaniepokojenie wśród kobiet. Liczne były więc przypadki listownego zwracania się do organów prasowych i radia o wyjaśnienie tej sprawy. Z reguły nie odpowiadano, a jeśli poświęcono jej kilka zdań, to tylko w celu uspokojenia mieszkańców stolicy. Niemniej jednak tu i ówdzie przeniknęła do społeczeństwa wiadomość o tym, że oficjalne czynniki, wykluczając wprawdzie działalność jakiegoś „wampira", nie zaprzeczają stwierdzeniu faktu popełnienia w stolicy kilku podówczas zabójstw.
Fachowe czasopisma milicyjne również nie poświęciły dotychczas miejsca tej sprawie, chociaż sposób wykrycia zabójcy przez funkcjonariuszy Komendy MO m. st. Warszawy z pewnością zasługuje na uwagę.

Pierwsza ofiara

W dniu 7 kwietnia 1950 r. rano przechodzący koło toru kolejowego przy ul. Podskarbińskiej mężczyzna zauważył leżące pod murem rozebranego częściowo ogrodzenia zwłoki kobiety. Przybyli na miejsce funkcjonariusze
milicji stwierdzili na podstawie ułożenia zwłok i obnażenia dolnych części ciała denatki, iż dokonano gwałtu seksualnego. Nienaturalna pozycja zwłok, w szczególności zaś podłożone pod pośladki ofiary kamienie świadczyły o dokonaniu tego aktu po uprzednim dokonaniu zabójstwa. Twarz denatki była zmasakrowana, najprawdopodobniej za pomocą kamienia znalezionego obok i noszącego ślady krwi. Na szyi denatki znajdowały się liczne otarcia naskórka oraz sińce po ucisku. Nieopodal miejsca zbrodni znaleziono niemiecki pas wojskowy, z którego klamry usunięto przez spiłowanie napis „ Gott mit uns". Najprawdopodobniej był to pas pozostawiony przez sprawcę, jak wykazały bowiem oględziny, do niedawna był on noszony i stan jego zużycia nie przemawiał za celowym porzuceniem go jako przedmiotu bezużytecznego.
Brak dokumentów osobistych i potłuczona twarz nie pozwalały na natychmiastowe stwierdzenie tożsamości zabitej. Jej personalia ustalono jednak po kilku godzinach w drodze rozpoznania zwłok przez mieszkańców pobliskich domów. Zabitą była 40-letnia Waleria Ł. wdowa, mająca na utrzymaniu dwoje nieletnich dzieci, z którymi mieszkała w Warszawie przy ul. Ks. Anny 15.
W pobliżu miejsca znajdowania się zwłok ujawniono na ziemi ślady wleczenia zwłok biegnące po kilkumetrowym odcinku. Niestety śladów stóp sprawcy nie odnaleziono. Lekarz uczestniczący w oględzinach określił czas zgonu na 12 do 16 godzin przed ich znalezieniem. Odpowiadało to zeznaniom świadków, którzy ostatnio widzieli Walerię Ł.
Ponieważ zabita nie miała osobistych wrogów ani też nie była widziana bezpośrednio przed śmiercią w towarzystwie mężczyzny, ustalenie sprawcy zabójstwa było znacznie utrudnione. Użyty pies tropiący kluczył po polu, jednakże konkretnego śladu nie podjął (na marginesie trzeba zauważyć, że sprawca - jak później wyjaśniono - przebywał w tłumie gapiów i przyglądał się czynnościom milicji).
Prowadzone dochodzenie, mimo sprawdzenia kilku różnych wersji, nie doprowadziło do wykrycia sprawcy zabójstwa. Zastanawiano się już nad bezcelowością dalszych działań operacyjno-dochodzeniowych, gdy zabójca dał znać o sobie. Nastąpiło to 6 maja, a więc dokładnie po miesiącu od opisanej zbrodni. 

Zwierzenia gwałciciela

Dwudziestoczteroletnia Irena L. była drugą, na szczęście niedoszłą, ofiarą "wampira". Przybyła ona 7 maja do 17 Komisariatu MO i
złożyła na ten temat wyczerpujące zeznania. Wynikało z nich, że
poprzedniego dnia około godziny 23.00 w drodze z kina do domu
została zaczepiona przy ul. Żymirskiego przez mężczyznę w wieku 25 lat, odzianego w drelichowy mundur wojskowy. Mężczyzna ten przemocą zaciągnął ją w pobliskie pole i dokonaj gwałtu. Po zgwałceniu zapytał ją, gdzie mieszka, a gdy wskazała palcem stojący budynek, powiedział: "mieszkasz w domu Kazka Szmaciaka". W dalszej rozmowie oświadczył, że ma na imię Zygmunt. Następnie zmusił ją, by udała się nad Jeziorko Gocławskie i tam powtórnie ją zgwałci. Przebywała z nim nad brzegiem jeziorka około godziny i w tym czasie zdołała mu się przyjrzeć. Zauważyła mianowicie, że brakuje mu małego i serdecznego palca u lewej ręki. Umundurowanie miał kompletne, a więc prócz bluzy i spodni także pas oraz rogatywkę polową z orzełkiem. Wspomniał, że pracuje w takim miejscu, gdzie są reflektory, żalił się na kalectwo ojca, który jest bez nogi, wreszcie nadmienił coś o zamieszkiwaniu w zburzonych dawno barakach w pobliżu jeziorka.
W pewnym momencie kazał Irenie L. położyć się na wznak i podłożyć ręce pod siebie. Gdy to uczyniła, wydobył skądś sznurek, który zarzucił jej na szyję i zaczął dusić. Zdołała usłyszeć, jak mówił: "opowiedziałem ci to wszystko, bo i tak cię zabiję". Wskutek rozpaczliwej obrony napadniętej zrezygnował z duszenia i zaczął szukać kamienia. Oświadczył wówczas: „Jesteś silna - nie mogę cię udusić". Znalazł kamień w odległości 2-3 kroków, lecz napadnięta wykorzystała chwilowe uwolnienie i skoczyła w wodę jeziorka, przepływając do kępy sitowia. Tam ukrywała się do godziny 4.00 rano, słysząc, jak przeszukiwał brzegi i przyciszonym głosem powtarzał: "jezioro cię uratowało”. Gdy zobaczyła przybyłych na połów wędkarzy, poczuła się bezpieczną, wyszła z wody i wróciła do domu, gdzie opowiedziała ojcu o swych tragicznych przeżyciach.
Z zeznań ojca poszkodowanej (oraz innych przesłuchanych w tej sprawie świadków) wynikało, że po przybyciu córki udał się on nad jeziorko w celu odnalezienia jej płaszcza i pantofli. Tam napotkał dwie kobiety poszukujące zbiegłego z domu syna jednej z nich, który miał się ukrywać w pobliskich stertach słomy. Kobiety te niosły płaszcz i pantofle jego córki znalezione w polu. Zapytane przez niego o żołnierza oświadczyły, iż widziały go, a nawet z nim rozmawiały. Na żądanie ojca poszkodowanej kobiety udały się z nim do komisariatu.
Kobiety przesłuchane na okoliczność napotkania żołnierza zeznały, iż widziały go z odległości kilkudziesięciu metrów, gdy szedł w kierunku Alei Waszyngtona. Na ręce niósł jakiś ciemny materiał. Na odległość zapytały go, czy nie spotkał w pobliżu 19-letniego chłopca, i otrzymały odpowiedź, że widział go koło jeziora. Gdy poszły w tym kierunku, znalazły płaszcz i pantofle.

Fałszywy ślad i powrót do realnej hipotezy

Zeznania obu kobiet nie wzbudziłyby zastrzeżeń, gdyby ma fakt, że poszukiwały właśnie jakiegoś mężczyzny, a ponadto że miały garderobę poszkodowanej. Irena L. mogła przecież popełnić omyłkę przy określaniu wieku napastnika.
Wszczęto więc intensywne poszukiwania zbiegłego oraz podjęto wywiady celem ustalenia jego rysopisu, opinii i motywów ucieczki z domu rodziców. Wyszło na jaw, że Wiesław M. - tak bowiem się nazywał - nie ma dwu palców u lewej ręki, co oczywiście wzbudziło podejrzenie.
Na okazanym zdjęciu Irena L. nie rozpoznała jednak w nim sprawcy gwałtu i usiłowanego zabójstwa. Wiesław M. został zresztą wkrótce odnaleziony, a jego alibi w sposób bezsporny potwierdzone. Poza tym nigdy nie chodził on w mundurze (nawet organizacji „Służba Polsce"). Irena L. twierdziła przy tym, że mężczyzna, który ją napastował, ma około 25 lat. Wiesław M. nie mieszkał też nigdy w baraku koło jeziorka, jego ojciec zaś nie był inwalidą. Brak palców potraktowano jako szczególny zbieg okoliczności i zarzucono wyjaśnienie tej wersji.
Ponieważ sprawca wspomniał o osobie „Kazka Szmaciaka", mężczyzna zaś o takim przezwisku faktycznie mieszkał w jednym z pobliskich domów, przeprowadzono z nim rozmowę. Zapytany nie był jednak w stanie skojarzyć imienia „Zygmunt" z umundurowanym mężczyzną o brakujących palcach. Nienajgorzej zapowiadająca się wersja zaczęła się zatem komplikować. Jeśli bowiem zwierzenia sprawcy były prawdziwe, to jednocześnie trudno je było sprawdzić.
Próby ustalenia mieszkańców baraków, które - jak się okazało - zostały zburzone w 1939 roku, natrafiły również na trudności. Odległy czas oraz migracja wywołana wojną nie sprzyjały takim ustaleniom. Nie było zresztą na to czasu, gdyż 8 maja, a więc w dwa dni po przypadku z Ireną L., znaleziono zwłoki kolejnej ofiary.

Źródła: Problemy Kryminalistyki 1965 nr 54. Autorem jest pan Stanisław Szczepaniak, http://www.kryminalistyka.fr.pl

Władysław Mazurkiewicz



Władysław Mazurkiewicz (ur.31 stycznia 1911 r., powieszony 31 stycznia 1957 r.)


We wrześniu 1955 roku do jednego z warszawskich szpitali zgłosił się Stanisław Ł. Mężczyzna uskarżał się na ból z tyłu głowy. Lekarz zauważył, że pacjent ma w tym miejscu niewielką ranę i postanowił zrobić prześwietlenie. Badanie wykazało, że w potylicy Ł. znajduje się jakieś obce ciało. Mężczyzna trafił na stół operacyjny.

To, co wykazała operacja, było szokiem zarówno dla lekarzy, jak i Stanisława Ł. Okazało się, że w głowie mężczyzny tkwił pocisk kalibru 7,65.

Stanisław Ł., początkowo zdziwiony, wkrótce zaczął kojarzyć fakty. Kilka dni wcześniej gościł u znajomego w Krakowie. Kolega miał mu pomóc w nielegalnym interesie. W międzyczasie pojechali do Zakopanego. W drodze powrotnej prowadził znajomy, a Ł. zdrzemnął się na chwilę. Obudził go huk i ostry ból głowy Zauważył, że samochód stoi na poboczu, a kolega obok samochodu. Zapytał, co się stało. Ten wytłumaczył, że chciał mu zrobić kawał i rzucił w niego petardę, tzw. żabkę. Przeprosił za głupi żart i zawiózł Ł. do szpitala, gdzie opatrzono mu niewielką ranę na głowie. Następnie znajomi pożegnali się i Stanisław Ł. wrócił do stolicy.

Po operacji Stanisław Ł. opowiedział o zdarzeniu milicji. Przyznał, że prawdopodobnie usiłowano go zabić. Jako głównego podejrzanego wskazał kolegę z Krakowa - Władysława Mazurkiewicza. 

Elegancki dżentelmen

Władysław Mazurkiewicz był zamożnym mężczyzną, obracającym się w środowisku inteligentów. Zawsze pachnący drogimi perfumami, dobrze ubrany, stały bywalec najlepszych hoteli i restauracji, uważany był za dżentelmena, którego warto znać. Kobiety za nim szalały, a mężczyźni zabiegali współpracę.

Mazurkiewicz oficjalnie zajmował się głównie handlem skórą, butami i innymi dobrami z wyższej półki. Krążyły pogłoski, że miał układy z Gestapo, a potem z UB (IPN, badając tę sprawę nie natrafił jednak na dokumenty potwierdzające te przypuszczania), dzięki czemu mógł bezkarnie zajmować się również nielegalnymi interesami.

Funkcjonariusze milicji byli zdziwieni, że tak szanowany, zamożny i lubiany w towarzystwie mężczyzna, jest głównym podejrzanym o zabójstwo. Z pozoru nie miał on żadnego motywu do zamordowania Stanisława Ł.

Makabryczne odkrycie

Jako, że Mazurkiewicza nie zastano w jego domu w Krakowie, wydano za nim list gończy. Poszukiwania nie trwały długo. Na początku listopada, podejrzany został zatrzymany w jednym z hoteli w Zakopanem.

Na początku Mazurkiewicz do niczego się nie przyznawał. Twierdził, że kiedy byli z Ł. w Zakopanem, ten zniknął którejś nocy. Po kilku godzinach wrócił do hotelu bardzo pijany i zakrwawiony. Mazurkiewicz sugerował tym samym, że Stanisław Ł. został napadnięty przez kogoś innego.

Milicja zarządziła rutynowe przeszukanie mieszkania Mazurkiewicza i wynajmowanego przez niego garażu. Śledczy liczyli na to, że w samochodzie podejrzanego znajdą np. ślady strzałów. Ale uwagę funkcjonariuszy na początku zwróciła głównie garażowa podłoga. Jak się okazało, w jednym miejscu beton miał inny odcień. Mundurowi rozkuli go i ich oczom ukazał się makabryczny widok - pod podłogą znajdowały się dwa, rozkładające się ciała kobiet. Na podstawie znajdujących się przy nich rzeczy osobistych, ofiary zidentyfikowano jako sąsiadki Mazurkiewicza - siostry de L. Kobiety, należące do zamożnej, znanej w Krakowie rodziny zaginęły pond pół roku wcześniej.
Zabójstwo sióstr de L.

Podczas ponownego przesłuchania Mazurkiewicz przyznał się do zabójstwa kobiet. Powiedział, że kilka lat wcześniej jedna z sióstr de L. dała mu na przechowanie pieniądze i wiele drogocennych przedmiotów (m.in. biżuterię). Mężczyzna spieniężył je, a zarobek roztrwonił. Kiedy kobieta zaczęła się upominać o zwrot własności, postanowił ją zabić.

Morderstwo szczegółowo zaplanował. Wiedział, że obie siostry wiedzą o sprawie, dlatego zaprosił je do swojego garażu, rzekomo w celu zwrotu kosztowności i pieniędzy. Z każdą umówił się na inną godzinę. Obie siostry de L. zginęły od strzału w tył głowy.

Zwłoki Mazurkiewicz ukrył we wcześniej wykopanym w garażu otworze, a następnie zalał je betonem.

Nawet 30 ofiar

Kiedy sprawa morderstw dokonanych przez Mazurkiewicza wyszła na jaw, w Krakowie zawrzało. Ten szanowany i lubiany mężczyzna, w jednej chwili stracił wszystkich sojuszników. Znajomi zaczęli podejrzewać, że bogactwo Mazurkiewicza, to wcale nie zasługa głowy do interesów, ale wynik makabrycznych czynów. Milicja zaś odkryła, że podobnych zaginięć, zamożnych osób z kręgu znajomych podejrzanego, było dużo więcej.

Śledztwo ws. Mazurkiewicza z dnia na dzień ukazywało kolejne, szokujące fakty z jego życia. Okazało się, że mężczyzna mógł zamordować nawet 30 osób, głównie strzelając do nich z pistoletu, lub dodając truciznę do ich jedzenia czy picia. Swoje ofiary mordował dla zysku (był zamożny, ale był również nałogowym hazardzistą i trwonił większość swoich pieniędzy podczas gry w karty).

Pozostawało jedno pytanie - jakim cudem przez tyle lat (pierwszego zabójstwa Mazurkiewicz dopuścił się 1940 roku) zabójca pozostawał bezkarny. Wielu przypuszczało, że udawało mu się unikać odpowiedzialności dzięki kontaktom z UB oraz sprytnemu tuszowaniu swoich zbrodni. Pozycja społeczna i powszechny szacunek również często wyłączały go z kręgu podejrzanych.

Urodzony zabójca

Mazurkiewicz stanął przed sądem latem 1956 roku. Oskarżony był o sześć morderstw rabunkowych i dwa usiłowania zabójstwa (tylko tyle udało mu się udowodnić). Do czynów tych przyznał się. Oskarżenie domagało się kary śmierci.

Obrońcą Mazurkiewicza był mecenas Zygmunt Hofmokl-Ostrowski, doświadczony adwokat znany z przekonania, że klienta należy bronić za wszelką cenę i wszelkimi sposobami. Obrona Hofmokl-Ostrowskiego była wyjątkowo kontrowersyjna. Najpierw zaczął on wyjaśniać, że Mazurkiwicz jest urodzonym mordercą i pewne jego wrodzone cechy sprawiały, że musiał zabijać. Kiedy ta argumentacja okazała się mało przekonująca, mecenas obrał jeszcze bardziej kontrowersyjną linię obrony - stwierdził, że ofiary jego klienta były jednostkami niepełnowartościowymi, dlatego nie należy orzekać najwyższej kary za ich zabicie.

Sąd nie miał jednak litości dla Mazurkiewicza i skazał go na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano 29 stycznia 1957 roku.
Źródła: Gazeta.pl


Zdjęcia: 













Dokument:




Karl Denke

 Karl Denke (ur. 12 sierpnia 1870 w Kalinowice Górne - zm. 21 grudnia 1924 w Ziębicach)

Biografia

Urodził się w Kalinowicach Górnych. Jego rodzice mieli gospodarstwo rolne. W szkole był jednym z gorszych uczniów, już jako małe dziecko był uznawany za opóźnionego w rozwoju, gdy był dorosły toczyło się postępowanie mające na celu ubezwłasnowolnienie go. Gospodarstwo rodziców przejął jego starszy brat. On sam za pieniądze z ojcowizny kupił własną ziemię. Przeprowadził się do Ziębic. Mieszkał w domu przy ul. Stawowej 13. Był jednym z bardziej poważanych mieszkańców miasta. Zarabiał wynajmując jeden z pokojów swojego domu. Inflacja która nawiedziła Niemcy po I wojnie światowej pozbawiła go oszczędności.

Zbrodnie 

 Zwabiał do swojego domu włóczęgów i żebraków, aby później ich zabić i przerobić na peklowane mięso, którym handlował na targu we Wrocławiu. Jednej z jego potencjalnych ofiar niejakiemu Vincenzowi Olivierovi udało się uciec i zgłosić sytuację na policji. Gdy został ujęty, jeszcze tego samego dnia wieczorem powiesił się w swojej celi na pętli zrobionej z chustki do nosa. Policjanci którzy przeszukiwali jego dom byli w szoku. Starszy funkcjonariusz był blady jak ściana, młodszy podczas oględzin miejsca zbrodni trzykrotnie wybiegał na dwór aby zwymiotować. Po domu walały się kości, na parapecie znaleziono kilkadziesiąt dowodów tożsamości a w szafkach stosy zakrwawionych ubrań. W Mieszkaniu znaleziono m.in. sznurówki z włosów oraz rzemienie które wytwarzał z ludzkiej skóry. Szacuje się, że zamordował około 40 osób, jednak dokładna liczba jego ofiar nie jest znana. Nieznana jest także jego motywacja.


Źródła: Wikipedia, "Z ciemnych kart historii Ziębic - Masowy morderca i kanibal Karl Denke" Lucyna Biały

 

Zdjęcia: